20 marca 2013

Dzieci i dlaczego ich nie lubię



DHAKA, BANGLADESZ
Dzieci przejmują cały twój świat. Dosłownie. Są wszędzie. Dopóki nie urodzisz, nie będziesz tak naprawdę wiedziała, jak to jest stracić całkowicie kontrolę nad twoim dorosłym życiem i oddać się tym małym istotkom które są od ciebie tak zależne. Nie docenisz tego uczucia, które wiąże się z tym, że nie śpisz całą noc, tuląc do snu maleństwo, które ma kolkę.

Nie, nie jest możliwe zrozumieć, jak serce wiąże się z tymi maleńkimi paluszkami, które ciągną, pchają, przesuwają cię w kierunkach, w które nigdy nie sądziłaś, że możesz się udać. Uścisk znaczy tak wiele, a łza jeszcze więcej. Do tego stopnia, że dziecko wołające w parku „mama” powoduje, że odwracasz się i oglądasz, chociaż przecież doskonale zdajesz sobie sprawę z faktu, że twojego własnego dziecka przy tobie nie ma. Nie tylko stajesz się bardziej ostrożna względem samej siebie, ale i opiekuńcza wobec wszystkich dzieci. Dbasz o te wszystkie maleńkie istoty, czujna nawet w trakcie snu. Najmniejszy szelest powoduje, że budzisz się w mgnieniu oka, natychmiast gotowa zaspokoić każdą potrzebę, jaka zostanie wyrażona.


To robi z tobą zostanie rodzicem. I dlatego nie lubię dzieci. Wkradają się do twojego serca i pozostają w nim do końca życia. Zgarniają twoje serce w dniu narodzin i trzymają je w swoich pulchnych paluszkach do dnia twojej śmierci. Nie ważne, jak bardzo jesteś silna, zawsze będziesz płakać nad tym, co krzywdzi twoje dziecko. Odnajdziesz w sobie nowe mocne i słabe punkty, a następnie wszystko i tak ulegnie przewartościowaniu. Możesz nawet przestać poznawać samą siebie. Zobaczysz spójną, inteligentną, jasno się wyrażającą siebie wydającą z siebie nieartykułowane dźwięki i mówiącą w  niezrozumiałych i niemożliwych do odcyfrowania językach.

Nie walcz z tym procesem... Ja już wiem, że walka z nieuchronnym to strata czasu.

Lubiłam siebie taką, jaką byłam zanim urodziłam dziecko. Moje pieniądze były tylko moje, mój czas należał do mnie, spałam kiedy chciałam i tak długo, jak mi się podobało i jadłam, na co miałam ochotę. Nie martwiłam się o zbalansowaną dietę, mikroelementy, nagły wzrost, skoki w rozwoju. Zarabiałam więcej niż byłam w stanie wydać i cały czas mogłam przeznaczać na to, co chciałam robić. Moje ubrania były zawsze czyste, moje włosy błyszczące i doskonałe, mój dom zadbany i wszystko zawsze było na swoim miejscu.

Pozwólcie mi coś wyjaśnić – nigdy nie byłam jedną z tych kobiet, które za swój cel w życiu postrzegały posiadanie dwójki dzieci i biały płot dookoła domu. Nie. Marzyłam o przepłynięciu Amazonki, mieszkaniu wśród członków maoryskich plemion na Nowej Zelandii lub z Masajami w Kenii. Nie marzyłam o dzieciach i nigdy za nimi nie przepadałam. Są niechlujnymi, brudzącymi, hałaśliwymi małymi istotami, które zawsze zaznaczają swoją obecność i obsesyjnie domagają się tego, czego właśnie chcą. Nigdy nie chciałam dołączyć do grona posiadaczek takich małych potworków, które kręcą się pod nogami w momencie, kiedy jesteś tak zajęta utrzymywaniem pionu, że tracisz z pola widzenia wszystko inne. Zdecydowanie nigdy nie planowałam posiadania dzieci.

Aż do momentu, w którym zakochałam się w moim byłym mężu i poczułam ekstazę na samą myśl o tym, że będę mieć z nim dziecko. Ale tak się nie stało. Nie za pierwszym razem, nie za drugim, nie za czwartym. On nie był gotowy na odpowiedzialność, a ja nie mogłam przejąć kontroli nad własną płodnością ponieważ tabletki antykoncepcyjne mogły spowodować, że utyję i zrujnuję swoją figurę. Więc w momencie, gdy zaszłam w ciążę po raz piąty, wiele lat po ślubie, zdecydowanie nie miałam w planach zakorzenienia, aby mieć dziecko. Nie chciałam powić potomka tego klanu, z którym się związałam i z którym (jak wtedy myślałam) pozostanę związana przez resztę życia. Ale urodziłam.

Moje własne dziecko.

Przez lata, przez te wszystkie bezsenne noce coś się zmieniło. Coś nagle zaskoczyło i staliśmy się sobą nawzajem.

Teraz cieszę się, że mam syna. Nie ważne, jak daleko od siebie jesteśmy. Nie ważne, jak rzadko się widujemy. Należymy do siebie w czasie i przestrzeni. Zawsze będziemy do siebie należeć. On zawsze będzie krwią z mojej krwi i kością z mojej kości i ja zawsze będę jego mamą.

Może nie zawsze się rozumiemy. Mogą minąć dekady, zanim zrozumie, że nie zniknęłam z jego życia z wyboru. Że nie wyprowadziłam się z jego życia, bo wyżej ceniłam własne. Pewnego dnia, gdy będzie miał własne dzieci, mam nadzieję, że zrozumie i że pozwoli własnym dzieciom dokonywać własnych wyborów, które będą dla nich słuszne w danych okolicznościach. I mam nadzieję, że zrozumie, że kocham go tak bardzo, że bez wahania oddałabym za niego życie. Że kochanie go, było moim życiem. I że poddanie się było jak oddanie ostatniej kropli krwi z mojego własnego ciała.

I po tej śmierci, gdy pojawiło się pytanie o dalsze życie, trwanie… Wciąż o nim myślałam. Jestem wojowniczką, nie mogę się poddać, ani przegrać, nie mogę odejść na bok i się zmarnować. Jakim przykładem byłabym wtedy dla mojego syna, który mam nadzieję, będzie miał o wiele więcej odwagi? Gdybym się poddała, jak mogłabym pokazać mu, że życie jest do życia? Że za każdym razem, gdy ścina cię z nóg, trzeba się otrząsnąć, podnieść z klęczek i podążać dalej? Że życie to o wiele więcej niż mijające dni?

Wciąż poszukuję, próbuję odnaleźć sens życia, które zmuszona jestem wieść sama dla siebie. Każdego dnia jestem wolna, sama ustalam swój kurs i miejsce przeznaczenia. By podróżować, dokądkolwiek prowadzi mnie moje serce, by osiągać to, o czym marzę. Ale w te wszystkie miejsca zabieram go z sobą. Zawsze mając z tyłu głowy świadomość, że cokolwiek by się stało… zawsze będziemy wzajemnie wpływać na nasze życia. Że nigdy nie będę tylko sobą lub tylko nim, a na zawsze „nami”. 

 Shayan i ja


Treść oryginalna znajduje się w angielskiej wersji bloga

19 marca 2013

Najpiękniejsze słowo na S



WARSZAWA, POLSKA

Znowu wzięłam udział w warszawskiej Manifie. Tym, którzy nie wiedzą, czym manifa jest – już wyjaśniam... To coroczna demonstracja w Warszawie organizowana przez Porozumienie Kobiet 8 marca, na której zbierają się kobiety – zarówno te, które nie obawiają się słowa feministka, jak i te, którym ten wyraz kojarzy się wyłącznie z wariatkami palącymi stanik - by domagać się swoich praw. Manifa w Warszawie odbyła się po raz czternasty, od kilku lat organizuje się je również w innych miastach Polski. I zawsze uczestniczą w nich również mężczyźni.



Szłam jako feministka. I jako przyjaciółka. Podskakując i tańcząc u boku mojej bliskiej koleżanki jeszcze ze szkoły średniej myślałam o tych wszystkich kobietach, które znam i które nie mogły lub czasem nie chciały przyjść.



Nie mogła się pojawić moja przyjaciółka z Bangladeszu. Kobieta, którą pokochałam od pierwszego wieczoru spędzonego w jej domu. Kobieta wychowana w odmiennej kulturze, języku i religii. I kobieta, która rozumie mnie bez słów. Kobieta, która żyjąc w świecie kompletnie odmiennym od mojego przeżyła rzeczy tak podobne moim doświadczeniom. I która spowodowała, że zapragnęłam powiedzieć całemu światu – możemy pochodzić z zupełnie różnych miejsc na ziemi, ale czujemy i doświadczamy nie tylko tak samo, ale często tego samego, chociaż w innych okolicznościach.



Nie chciały przyjść moje koleżanki z pracy. Kobiety, z którymi świetnie się pracuje i rozmawia, chociaż nieraz mamy odmienne poglądy. Te same, które z jednej strony twierdzą, że „potrzeba mi męża i dwójki dzieci, żeby mi jakieś manify wyparowały z glowy”, ale z drugiej oburzają się jak i ja, kiedy im opowiadam o tym, jak zostałam potraktowana w supermarkecie budowlanym („to jest sklep dla majsterkowiczów, nie ma tu niczego dla gospodyń domowych”).



Myślałam o mojej mamie, która mieszka w innym mieście – silnej kobiecie, wspaniałej która żyjąc po swojemu starała się mnie wprowadzać w życie w taki sposób, abym odnalazła się w społeczeństwie. Dzieląc na żeńskie i męskie, a następnie własnym postępowaniem temu zaprzeczając (i za to zaprzeczenie najbardziej ją cenię).



Nie było moich przjaciółek, które są parą od lat (byłyby małżeństwem, albo przynajmniej zalegalizowały związek, gdyby nie polskie “prawo”, czyli inaczej - praw brak), ale przestały chodzić na manifestacje od momentu, gdy jedna z nich podczas demonstracji przeciw homofobii oberwała w głowę butelką po piwie. Kobiet, które walkę bezpośrednią i otwartą zarzuciły, bo nie przyniosła im żadnych wymiernych skutków. Które zdecydowały się na spokojne i ciche przystosowywanie swojego otoczenia do zmiany świadomości i które w ten sposób wygrywają.



Właściwie przemowy i hasła płynące z platformy umieszczonej na ciężarówce miały dla mnie drugorzędne znaczenie. I to pomimo faktu, iż w przeciwieństwie do manify zeszłorocznej, pod zdecydowaną większością z nich naprawdę gotowa bym była się podpisać. Bo hasła hasłami. Happeningi takie, jak manifa w oczywisty sposób upraszczają rzeczywistość sprowadzając rozbudowane postulaty do kilku linijek sloganu, który można w krotkim czasie wykrzyczeć. I nie wszystkie bez koniecznej argumentacyjnej nadbudowy są samoistnie sensowne.



Tym, co było dla mnie ważne, to fakt, że mimo iż nieraz różnimy się poglądami, świadomością, odpornością na problemy – na całym świecie doświadczamy tych samych bolączek związanych z naszą płcią. Bywamy gwałcone, bite, poniżane. Jesteśmy obiektem żartów o blondynkach i głupich babach (brzmi może jak nieistotny banał, ale o tym, że to jednak ważne i wpływa na budowanie nie tylko naszej samooceny, ale i światopoglądu pisała lat temu kilkanaście Angieszka Graff w „Świecie bez kobiet”). Padamy ofiarami przemocy, o której nie mówimy, bo jest nam wstyd. Nie mamy prawa decydowania o swoim ciele, a często i o umyśle, gdyż odbiera nam się dostęp do możliwości rozwoju. Tych problemów są tysiące i w różnych miejscach występują w rożnym natężeniu. Mają różne podłoża  i w różny sposób odbijają się na naszym życiu. Czasem mają inny przebieg i objawy. Ale ich istota jest zawsze wspólna. Jesteśmy zaszeregowane w kategorii kobieta, a nie człowiek. I poświadczam to obserwacją bezpośrednią, doświadczeniem empirycznym - jako kobieta, która tego świata całkiem spory kawał widziała.



Wiele kobiet uważa, że problemy opisywane przez feministki są wydumane. Że ich nie dotyczą. Że przecież im żyje się dobrze, więc o co cały ten hałas? Te same kobiety nie zdają sobie często sprawy z faktu, że bez “tych całych feministek” żyłyby w zupełnie innym świecie. I że bez tych samych feministek ich córki, których potrzeby będą już zapewne różne od potrzeb ich matek tkwiłyby w świecie spóźnionym względem ich samych. Zapominają, że aby kobiety wokół nich również mogły powiedzieć “żyje mi się dobrze”, to one muszą podjąć działanie. Tak, jak w poście z Dhaki “Przemoc wobec kobiet”.



Dlatego chodzę na manify. Żeby nie myśleć o tym, co nas dzieli, a o tym, co łączy. O płci, hormonach, miesiączkach, orgazmach pochwowych i łechtaczkowych. O potrzebach, dążeniach pasjach i problemach. O dylematach i zakazach. I myślę o tym, że „samo się nie zrobi” – jeżeli my same nie przejmiemy odpowiedzialności za własne życie, nikt inny tego za nas nie uczyni (o tym też już było w poście z Dhaki “Wciąż widzę... martwych ludzi”). Myślę też o tym, że aby zmieniać cokolwiek – prawo, mentalność, stosunki społeczne, czy cokolwiek nas uwiera – nie możemy działać w pojedynkę. Musimy się wspierać. Jeżeli nie we wszystkim, to chociaż we wspólnych punktach. Tak, jak podczas tańca przeciwko przemocy wobec kobiet, który na manifie odtańczyliśmy (bo tańczyli też mężczyźni) trzy razy – a jedni tańczyli według kroków, inni po swojemu, jeszcze inni odstawiając prawie taniec świętego Wita. I podejrzewam, że nawet wśród tańczących prywatne definicje przemocy mogły się różnić.



I tak samo, bez względu na konotacje historyczne i jego odbiór w różnych kręgach, myślę o moim ulubionym słowie na S - SOLIDARNOŚĆ. Bez ruchu o tej nazwie żyłybyśmy w Polsce, w której nie mogłybyśmy nawet na te tematy dyskutować - ale ja nie mam wcale ruchu na myśli, tylko podstawowe znaczenie tego słowa - czyli cytując za encyklopedią PWN:  [łac. solidus ‘solidny’, ‘mocny’, ‘trwały’], więź duchowa z osobą lub grupą społeczną, zbliżona do braterstwa, oparta na wspólnocie przekonań, jedności celów lub więzach krwi. W tym wypadku solidarność byłaby siostrzeństwem, czyli więzią duchową opartą jeśli na pełnej wspólnocie przekonań, to chociaż na wspólnocie posiadania cipki i braku penisa. Bo te “szczegóły anatomiczne”, choć ukryte pod ubraniem, w skali społecznej, czy kulturowej, mają olbrzymie znaczenie...



Szłam, żeby zamanifestować swoją, może naiwną, może idealistyczną wiarę w to, że jako kobiety potrafimy przemówić wspólnym głosem w obronie tego, co dla nas wszystkich ważne. Nawet jeżeli pewne kwestie nie uwierają nas jednostkowo (nie tańczyłam przeciw przemocy wobec kobiet dlatego, że jej doświadczyłam - tańczyłam dla tych, które zatańczyć nie mogły). Żeby zamanifestować moją solidarność z kobietami i - tak, to ważne - z mężczyznami, którzy rozumieją, że kobieta też człowiek i swoje potrzeby ma, a i prawa do ich spełniania również. Z mężczyznami, którzy rozumieją, że kobieta nie jest przedmiotem, a tak, jak i oni - podmiotem.

I za rok znowu pójdę. I może przy odrobinie szczęścia - nie sama, jak rok temu, nie w towarzystwie jednej koleżanki, jak w tym roku, ale w większej grupie, może nawet złożonej z obu płci...

Aleksandra Peszkowska

13 marca 2013

Wciąż widzę… martwych ludzi


DHAKA, BANGLADESZ

Większość znajomych mi kobiet zdaje się wieść życie w cichej desperacji. Być może rozciąga się to również na mężczyzn. Ale wspominam przede wszystkim o kobietach, ponieważ to w ich oczach widzę bezradność, która zradza się z lat bezowocnego trudu. Niektóre go akceptują, inne nie. Te, które potrafią pogodzić się z bezradnością, stają się zrezygnowane i żyją ze świadomością, że ich życie się nie zmieni i nie stanie lepsze. Te, które nie mogą – cierpią w milczeniu, pogrążone w depresji desperacko szukają odpowiedzi na pytanie, jak mają zmienić swoje życie. Po latach omamiania[1] i deptania ich marzeń, niektóre cicho się poddają. Te ciche śmierci przyprawiają mnie o dreszcze.



To są ci martwi ludzie, których widzę CAŁY czas.



Ci ludzie, którzy chodzą, rozmawiają, żyją między nami, wewnątrz swoich głów są martwi. Są nieczuli na piękno chwil, na aspiracje we własnych sercach. Żyją bez marzeń i pasji. Przechodząc z jednego dnia w kolejny. Funkcjonują na autopilocie, wykonują różne czynności ponieważ muszą. Pracują, gdyż potrzebują pieniędzy, a nie dlatego, że udało im się odkryć pracę, która rozpala ich pasje i wyobraźnię, czy inspiruje do budowania dalszej kariery. Gotują, bo mają rodzinę do wykarmienia. Pobierają się i utrzymują te małżeństwa latami, ponieważ tego się od nich oczekuje.

Żyją według oczekiwań wszystkich wokół, ale nigdy swoich. Żyją by służyć – swoim rodzinom, rodzicom, mężom, dzieciom. I służą wszystkim najlepiej, jak potrafią. Wszystkim, poza samymi sobą. Poddają się praniu mózgu, ktore kończy się tym, że wierzą, iż myslenie o sobie samej jest zbyt radykalne, że pragnienie ułożenia sobie życia w najlepszy możliwy sposób jest samolubne. O ich tożsamości stanowi bycie dobrymi córkami, siostrami, żonami, matkami... nie istnieją jako indywidualności. 



Jako nastolatka zaczytywalam się powiesciami Danielle Steel i jedna z nich wywarła na mnie szczególne wrażenie – “Gwiazda”. Być może dlatego, że w zmaganiach głównej bohaterki widziałam odbicie własnej walki. „Jeśli jesteś pawiem, żyjącym wśród wróbli, twoja egzotyczna natura nie zostanie niezrozumiana i będzie budziła zazdrość, będziesz obdzierana z piór z do momentu, aż zaczniesz przypominać wróble, z którymi żyjesz”. Nie możesz zaprzeczyć swojemu wewnętrznemu ja – ono żyje w twojej podświadomości, prześwituje przez twoją postawę, sposób w jaki o sobie mówisz, sposób w jaki traktujesz siebie i pozwalasz się traktować innym. Jednak dla tych, którzy poświęcili swoje marzenia, widzieć innych, którzy pragną więcej jest wręcz niebezpieczne, zbyt radykalne, to jest impuls, który musi zostać zduszony w zarodku.

Przestałam czytać Mills & boons i inne tego typu książki, gdy zdałam sobie sprawę, że pozwalam sie karmić historiami księżniczek w opałach i rycerzy na białych rumakach, którzy przybywają im na ratunek. Nikt nie wpadał przez drzwi szarżując, by zabić smoka i wydostać mnie z kajdanów, rzeczywistość wyraźnie wskazywała na to, że muszę to zrobić sama. Ale nie odrobiłam tej lekcji dopóki sama nie przeżyłam wielu lat funkcjonując jak zombie. Chodziłam, rozmawiałam i wciąż się śmiałam, ale wewnątrz byłam martwa. Pogrążona w cichej desperacji, codziennie po trochu umierałam, ale wciąż nie spadałam jeszcze na samo dno. Nie byłam martwa, bo miałam wszystko to, czego kobieta moglaby pragnąć. Wtedy dwie moje najlepsze przyjaciółki zakończyły swoje życie i ja rówineż kilkukrotnie próbowałam zakończyć swoje, aż do momentu, w którym poczułam, że nie mam innego wyjścia, jak żyć w trumnie społecznej poprawności i krzyczeć wewnątrz mojej głowy przez resztę życia.

Powiedzieć, że to był trudny czas byłoby czymś więcej niż niedopowiedzeniem, ale czy zmieniłabym cokolwiek w mojej historii? Nie.

Cieszę się, że przeszłam ten etap. Że przeszłam moją aleją śmierci. Cieszę się, że uderzyłam o twarde dno i to kilka razy. Że zamiast pozwalać leniwym niedzielom przechodzić w kolejny tydzień, czułam jak każdy oddech napełniał mnie cierpieniem. Że każdy oddech bolał tak bardzo, że w końcu nie mogłam sobie już sobie wyobrazić kontynuacji mojego życia jako zombie. Nie mogłam tak żyć. Więc się zmieniłam. Moje okoliczności nie uległy zmianie. To ja się zmieniłam.


Usiadłam  i spisałam zalety i wady mojego życia. Rzeczy, z którymi mogłam życ i te, które musiały zostać zmienione, abym mogła spać, jeść i oddychać bez odczuwania bezustannego bólu. Spisałam wszystkie martwe marzenia, które leżały pochowane i zasmradzały moją świadomość swoim zgniłym odorem, przesączając się przez pory, atakując moje komórki jak rak, którego nie da się powstrzymać. Wyruszyłam na poszukiwanie tych fragmentów mojej duszy, które zaginęły przez lata. Zaczęłam szukać samej siebie.



Po drodze sporządziłam wiele różnych list. Punktów, które były jak znaki drogowe w mojej podróży do samopoznania i samo-wzmocnienia. Drukowałam te listy i wieszałam nad biurkiem, nad komputerem, na lustrzew  mojej garderobie tak, aby cały czas przypominały mi, że muszę żyć WŁASNYM życiem, na własnych warunkach, robiąc rzeczy, które pozwalają mi stawać się lepszą z każdym mijającym dniem. Przyjęłam bardziej aktywną postawę i zaczęłam szukać dla siebie mentorów... brzmi zabawnie? Wierzcie mi, jeżeli komuś zazdrościmy, to dlatego, że ten ktoś ma to, co sami chcielibyśmy mieć. Gdy wreszcie zdacie sobie sprawę czym to „coś” jest, odnajdźcie to, rozwińcie, udawajcie, aż w końcu same to osiągniecie – róbcie cokolwiek trzeba, aby zdobyć to „coś”, co tak podziwiacie u kogoś innego. Moi mentorzy i nauczyciele pomogli mi w mojej podróży, wzbogacili moje życie i udzielili bezcennych lekcji. Mój syn jest dla mnie inspiracją abym żyła pełnią życia, bo to JA stanowię dla niego przykład. Czy jesteśmy razem, czy osobno, zawsze będę miała wpływ na to, w jaki sposób będzie patrzył na życie i jakich w jego trakcie dokona wyborów. 



Nauczyłam się też przestać prokrastynować. Nauczyłam się podejmować decyzje, czuć się swobodnie z aktem podejmowania decyzji opartych na bieżących okolicznościach, a następnie ich zmiany w momentach, gdy wymaga tego zmiana sytuacji. Nawet dziś, podczas gdy staję przed kolejną decyzją, pytam sama siebie, jak będę się z nią czuła za tydzień, za miesiąc i czy za pół roku lub później wogóle będę o niej pamiętała. I pytam się o to, jak bardzo ona na mnie wpłynie. Wszystkie okazje mają swoją cenę i jeśli przyjdzie mi ją zaplacić, to czy ich wykorzystanie okaże się jej warte? Czasem waham się przez kilka dni lub kilka godzin aż w końcu podejmuję decyzję, z którą mogę żyć i wprowadzam ją w czyn. Pełna piersią, bez zaciągnia hamulców przeżywam najlepsze możliwe życie przy każdej podejmowanej decyzji i każdego dnia. Powtarzam to od kilku lat i za każdym razem się śmieję... Ale to jest najlepszy okres mojego życia. Nie ma takiego punktu w mojej przeszłości, do którego chciałabym KIEDYKOLWIEK powrócić, ponieważ kocham moment, w którym teraz jestem. Więc kiedy widzę tych wszystkich zombie, którzy przemykają przez życie, mam ochotę nimi potrząsnąć i obudzić. Dosłownie. Patrzę na moich przyjaciół i zawsze staram się im pomóc nabrać odwagi do tego, by żyli własnym życiem. Czasem popadam we frustrację. Ale wtedy zatrzymuję się i uśmiecham sama do siebie. Bowiem któregoś dnia, gdy będą na to gotowi, życie samo zapuka do ich drzwi, a oni otworzą. Wybudzą się ze snu i wyruszą na poszukiwanie najlepszych siebie :D






[1] W oryginale autorka użyła nieprzetłumaczalnego sformułowania „gaslighting” oznaczającego formę znęcania się psychicznego, w której fałszywe informacje są przedstawione ofierze z zamiarem wystąpienia u niej wątpliwości we własną pamięć, wiedzę oraz zdrowie psychiczne.


Tekst oryginalny znajduje się w wersji angielskiej bloga

11 marca 2013

PRZEMOC WOBEC KOBIET



DHAKA, BANGLADESZ

Taki nagłówek przyciągnął mój wzrok, gdy dziś otworzyłam gazetę. W zawartości nie było żadnych nowych treści, przynajmniej w naszej kulturze, w której podporządkowanie kobiet jest głęboko zakorzenione w tradycji i strukturze społecznej. W centrum artykułu znajdowała się edukacja i to, jak brak dostępu do niej, tudzież jej marna jakość oraz brak komunikacji między płciami trzyma nas w zaklętym kręgu przemocy.

Czy rzeczywiście tylko to jest istotą problemu?

Centralnymi postaciami artykułu były dwie kobiety. Romana miała otwarty przewód doktorski w Kanadzie, wróciła do Bangladeszu aby odwiedzić męża i córkę. Mąż – niepracujący, niedoszły inżynier wraz z córką mieszkał u teściów, podczas gdy żona pracowała, zapewniała im utrzymanie i w końcu wyjechała za granicę aby zdobyć wykształcenie. Oczy Romany zostały wydłubane. Na trwałe straciła wzrok w jednym oku, drugim widzi jedynie częściowo, a jej nos został praktycznie wybity z twarzy przez tzw. „męża”. Ale czy to rzeczywiście był początek? Przemoc domowa nie zaczyna się nagle, a skoro Romana mieszkała ze swoją rodziną, ta przecież musiała zauważyć wcześniejsze konflikty pomiędzy tą parą. Niemniej jednak nikt nie podjął żadnego działania do dnia, który kobieta przypłaciła utratą oka i nosa.
Drugim opisanym „przypadkiem” była dwudziestojednoletnia Hawa Akhter. Została związana i zakneblowana, a mąż odciął jej palce prawej dłoni.  W ten sposób ukarał ją za to, że domagała się możliwości podjęcia studiów. Czy brutalność jej męża naprawdę była zupełną niespodzianką? Czy rodzina rzeczywiście nie była świadoma jego planów? Czy nikt nie słyszał jej krzyków i błagania o pomoc?

Winimy mężczyzn za to, co przytrafia się kobietom.

Cóż… Ja tym razem obarczę winą kobiety. MUSIMY bowiem przyjąć odpowiedzialność matek, które nie potrafiły wpoić swoim synom szacunku wobec kobiet. MUSIMY przyjąć odpowiedzialność członkiń rodzin, które w milczeniu obserwują okrucieństwo takie, jak opisane powyżej, w otoczeniu czterech ścian własnego domu, a następnie przekonują ofiarę do milczenia w strachu przed tym, co inni, jako społeczeństwo, powiedzą.

MY tworzymy społeczeństwo. MY. Zatem jest obowiązkiem każdej z nas, aby podjąć działanie, aby przejąć odpowiedzialność za zmiany, które wiemy, że są konieczne. Nie możemy siedzieć we własnych czterech ścianach i usprawiedliwiać brutalność i przemocy własnym milczeniem.

Musimy mówić. Głośno. Same przerwać przemoc. I jeśli zdajemy sobie sprawę, że nasz ojciec, brat, mąż, czy syn są zdolni do tak brutalnych czynów, my musimy być tymi, które będą ich obserwować i w razie potrzeby zgłoszą. Jeżeli chowamy się w cieniu milcząco obserwując ich brutalność wobec naszego rodzaju, to jakie mamy prawo narzekać na przemoc w społeczeństwie?

I jeszcze zdjęcia, jako że obraz wart jest tysiąca słów: