20 marca 2013

Dzieci i dlaczego ich nie lubię



DHAKA, BANGLADESZ
Dzieci przejmują cały twój świat. Dosłownie. Są wszędzie. Dopóki nie urodzisz, nie będziesz tak naprawdę wiedziała, jak to jest stracić całkowicie kontrolę nad twoim dorosłym życiem i oddać się tym małym istotkom które są od ciebie tak zależne. Nie docenisz tego uczucia, które wiąże się z tym, że nie śpisz całą noc, tuląc do snu maleństwo, które ma kolkę.

Nie, nie jest możliwe zrozumieć, jak serce wiąże się z tymi maleńkimi paluszkami, które ciągną, pchają, przesuwają cię w kierunkach, w które nigdy nie sądziłaś, że możesz się udać. Uścisk znaczy tak wiele, a łza jeszcze więcej. Do tego stopnia, że dziecko wołające w parku „mama” powoduje, że odwracasz się i oglądasz, chociaż przecież doskonale zdajesz sobie sprawę z faktu, że twojego własnego dziecka przy tobie nie ma. Nie tylko stajesz się bardziej ostrożna względem samej siebie, ale i opiekuńcza wobec wszystkich dzieci. Dbasz o te wszystkie maleńkie istoty, czujna nawet w trakcie snu. Najmniejszy szelest powoduje, że budzisz się w mgnieniu oka, natychmiast gotowa zaspokoić każdą potrzebę, jaka zostanie wyrażona.


To robi z tobą zostanie rodzicem. I dlatego nie lubię dzieci. Wkradają się do twojego serca i pozostają w nim do końca życia. Zgarniają twoje serce w dniu narodzin i trzymają je w swoich pulchnych paluszkach do dnia twojej śmierci. Nie ważne, jak bardzo jesteś silna, zawsze będziesz płakać nad tym, co krzywdzi twoje dziecko. Odnajdziesz w sobie nowe mocne i słabe punkty, a następnie wszystko i tak ulegnie przewartościowaniu. Możesz nawet przestać poznawać samą siebie. Zobaczysz spójną, inteligentną, jasno się wyrażającą siebie wydającą z siebie nieartykułowane dźwięki i mówiącą w  niezrozumiałych i niemożliwych do odcyfrowania językach.

Nie walcz z tym procesem... Ja już wiem, że walka z nieuchronnym to strata czasu.

Lubiłam siebie taką, jaką byłam zanim urodziłam dziecko. Moje pieniądze były tylko moje, mój czas należał do mnie, spałam kiedy chciałam i tak długo, jak mi się podobało i jadłam, na co miałam ochotę. Nie martwiłam się o zbalansowaną dietę, mikroelementy, nagły wzrost, skoki w rozwoju. Zarabiałam więcej niż byłam w stanie wydać i cały czas mogłam przeznaczać na to, co chciałam robić. Moje ubrania były zawsze czyste, moje włosy błyszczące i doskonałe, mój dom zadbany i wszystko zawsze było na swoim miejscu.

Pozwólcie mi coś wyjaśnić – nigdy nie byłam jedną z tych kobiet, które za swój cel w życiu postrzegały posiadanie dwójki dzieci i biały płot dookoła domu. Nie. Marzyłam o przepłynięciu Amazonki, mieszkaniu wśród członków maoryskich plemion na Nowej Zelandii lub z Masajami w Kenii. Nie marzyłam o dzieciach i nigdy za nimi nie przepadałam. Są niechlujnymi, brudzącymi, hałaśliwymi małymi istotami, które zawsze zaznaczają swoją obecność i obsesyjnie domagają się tego, czego właśnie chcą. Nigdy nie chciałam dołączyć do grona posiadaczek takich małych potworków, które kręcą się pod nogami w momencie, kiedy jesteś tak zajęta utrzymywaniem pionu, że tracisz z pola widzenia wszystko inne. Zdecydowanie nigdy nie planowałam posiadania dzieci.

Aż do momentu, w którym zakochałam się w moim byłym mężu i poczułam ekstazę na samą myśl o tym, że będę mieć z nim dziecko. Ale tak się nie stało. Nie za pierwszym razem, nie za drugim, nie za czwartym. On nie był gotowy na odpowiedzialność, a ja nie mogłam przejąć kontroli nad własną płodnością ponieważ tabletki antykoncepcyjne mogły spowodować, że utyję i zrujnuję swoją figurę. Więc w momencie, gdy zaszłam w ciążę po raz piąty, wiele lat po ślubie, zdecydowanie nie miałam w planach zakorzenienia, aby mieć dziecko. Nie chciałam powić potomka tego klanu, z którym się związałam i z którym (jak wtedy myślałam) pozostanę związana przez resztę życia. Ale urodziłam.

Moje własne dziecko.

Przez lata, przez te wszystkie bezsenne noce coś się zmieniło. Coś nagle zaskoczyło i staliśmy się sobą nawzajem.

Teraz cieszę się, że mam syna. Nie ważne, jak daleko od siebie jesteśmy. Nie ważne, jak rzadko się widujemy. Należymy do siebie w czasie i przestrzeni. Zawsze będziemy do siebie należeć. On zawsze będzie krwią z mojej krwi i kością z mojej kości i ja zawsze będę jego mamą.

Może nie zawsze się rozumiemy. Mogą minąć dekady, zanim zrozumie, że nie zniknęłam z jego życia z wyboru. Że nie wyprowadziłam się z jego życia, bo wyżej ceniłam własne. Pewnego dnia, gdy będzie miał własne dzieci, mam nadzieję, że zrozumie i że pozwoli własnym dzieciom dokonywać własnych wyborów, które będą dla nich słuszne w danych okolicznościach. I mam nadzieję, że zrozumie, że kocham go tak bardzo, że bez wahania oddałabym za niego życie. Że kochanie go, było moim życiem. I że poddanie się było jak oddanie ostatniej kropli krwi z mojego własnego ciała.

I po tej śmierci, gdy pojawiło się pytanie o dalsze życie, trwanie… Wciąż o nim myślałam. Jestem wojowniczką, nie mogę się poddać, ani przegrać, nie mogę odejść na bok i się zmarnować. Jakim przykładem byłabym wtedy dla mojego syna, który mam nadzieję, będzie miał o wiele więcej odwagi? Gdybym się poddała, jak mogłabym pokazać mu, że życie jest do życia? Że za każdym razem, gdy ścina cię z nóg, trzeba się otrząsnąć, podnieść z klęczek i podążać dalej? Że życie to o wiele więcej niż mijające dni?

Wciąż poszukuję, próbuję odnaleźć sens życia, które zmuszona jestem wieść sama dla siebie. Każdego dnia jestem wolna, sama ustalam swój kurs i miejsce przeznaczenia. By podróżować, dokądkolwiek prowadzi mnie moje serce, by osiągać to, o czym marzę. Ale w te wszystkie miejsca zabieram go z sobą. Zawsze mając z tyłu głowy świadomość, że cokolwiek by się stało… zawsze będziemy wzajemnie wpływać na nasze życia. Że nigdy nie będę tylko sobą lub tylko nim, a na zawsze „nami”. 

 Shayan i ja


Treść oryginalna znajduje się w angielskiej wersji bloga

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz