DHAKA, BANGLADESZ
Dzieci przejmują cały twój świat. Dosłownie. Są wszędzie. Dopóki nie urodzisz, nie będziesz tak naprawdę
wiedziała, jak to jest stracić całkowicie kontrolę nad twoim dorosłym życiem i
oddać się tym małym istotkom które są od ciebie tak zależne. Nie docenisz tego
uczucia, które wiąże się z tym, że nie śpisz całą noc, tuląc do snu maleństwo,
które ma kolkę.
Nie, nie jest możliwe zrozumieć, jak
serce wiąże się z tymi maleńkimi paluszkami, które ciągną, pchają, przesuwają
cię w kierunkach, w które nigdy nie sądziłaś, że możesz się udać. Uścisk znaczy
tak wiele, a łza jeszcze więcej. Do tego stopnia, że dziecko wołające w parku „mama”
powoduje, że odwracasz się i oglądasz, chociaż przecież doskonale zdajesz sobie
sprawę z faktu, że twojego własnego dziecka przy tobie nie ma. Nie tylko
stajesz się bardziej ostrożna względem samej siebie, ale i opiekuńcza wobec
wszystkich dzieci. Dbasz o te wszystkie maleńkie istoty, czujna nawet w trakcie
snu. Najmniejszy szelest powoduje, że budzisz się w mgnieniu oka, natychmiast
gotowa zaspokoić każdą potrzebę, jaka zostanie wyrażona.
To robi z tobą zostanie rodzicem. I
dlatego nie lubię dzieci. Wkradają się do twojego serca i pozostają w nim do
końca życia. Zgarniają twoje serce w dniu narodzin i trzymają je w swoich
pulchnych paluszkach do dnia twojej śmierci. Nie ważne, jak bardzo jesteś
silna, zawsze będziesz płakać nad tym, co krzywdzi twoje dziecko. Odnajdziesz w
sobie nowe mocne i słabe punkty, a następnie wszystko i tak ulegnie
przewartościowaniu. Możesz nawet przestać poznawać samą siebie. Zobaczysz
spójną, inteligentną, jasno się wyrażającą siebie wydającą z siebie
nieartykułowane dźwięki i mówiącą w niezrozumiałych
i niemożliwych do odcyfrowania językach.
Nie
walcz z tym procesem... Ja już wiem, że walka z nieuchronnym to strata czasu.
Lubiłam siebie taką, jaką byłam zanim urodziłam dziecko. Moje pieniądze
były tylko moje, mój czas należał do mnie, spałam kiedy chciałam i tak długo,
jak mi się podobało i jadłam, na co miałam ochotę. Nie martwiłam się o
zbalansowaną dietę, mikroelementy, nagły wzrost, skoki w rozwoju. Zarabiałam
więcej niż byłam w stanie wydać i cały czas mogłam przeznaczać na to, co
chciałam robić. Moje ubrania były zawsze czyste, moje włosy błyszczące i
doskonałe, mój dom zadbany i wszystko zawsze było na swoim miejscu.
Pozwólcie mi coś wyjaśnić – nigdy nie
byłam jedną z tych kobiet, które za swój cel w życiu postrzegały posiadanie
dwójki dzieci i biały płot dookoła domu. Nie. Marzyłam o przepłynięciu
Amazonki, mieszkaniu wśród członków maoryskich plemion na Nowej Zelandii lub z
Masajami w Kenii. Nie marzyłam o dzieciach i nigdy za nimi nie przepadałam. Są
niechlujnymi, brudzącymi, hałaśliwymi małymi istotami, które zawsze zaznaczają swoją
obecność i obsesyjnie domagają się tego, czego właśnie chcą. Nigdy nie chciałam
dołączyć do grona posiadaczek takich małych potworków, które kręcą się pod
nogami w momencie, kiedy jesteś tak zajęta utrzymywaniem pionu, że tracisz z
pola widzenia wszystko inne. Zdecydowanie nigdy nie planowałam posiadania
dzieci.
Aż do momentu, w którym zakochałam się w
moim byłym mężu i poczułam ekstazę na samą myśl o tym, że będę mieć z nim
dziecko. Ale tak się nie stało. Nie za pierwszym razem, nie za drugim, nie za
czwartym. On nie był gotowy na odpowiedzialność, a ja nie mogłam przejąć
kontroli nad własną płodnością ponieważ tabletki antykoncepcyjne mogły
spowodować, że utyję i zrujnuję swoją figurę. Więc w momencie, gdy zaszłam w
ciążę po raz piąty, wiele lat po ślubie, zdecydowanie nie miałam w planach zakorzenienia,
aby mieć dziecko. Nie chciałam powić potomka tego klanu, z którym się związałam
i z którym (jak wtedy myślałam) pozostanę związana przez resztę życia. Ale
urodziłam.
Moje własne dziecko.
Przez lata, przez te wszystkie bezsenne
noce coś się zmieniło. Coś nagle zaskoczyło i staliśmy się sobą nawzajem.
Teraz cieszę się, że mam syna. Nie ważne,
jak daleko od siebie jesteśmy. Nie ważne, jak rzadko się widujemy. Należymy do
siebie w czasie i przestrzeni. Zawsze będziemy do siebie należeć. On zawsze
będzie krwią z mojej krwi i kością z mojej kości i ja zawsze będę jego mamą.
Może nie zawsze się rozumiemy. Mogą
minąć dekady, zanim zrozumie, że nie zniknęłam z jego życia z wyboru. Że nie wyprowadziłam
się z jego życia, bo wyżej ceniłam własne. Pewnego dnia, gdy będzie miał własne
dzieci, mam nadzieję, że zrozumie i że pozwoli własnym dzieciom dokonywać
własnych wyborów, które będą dla nich słuszne w danych okolicznościach. I mam
nadzieję, że zrozumie, że kocham go tak bardzo, że bez wahania oddałabym za
niego życie. Że kochanie go, było moim życiem. I że poddanie się było jak
oddanie ostatniej kropli krwi z mojego własnego ciała.
I po tej śmierci, gdy pojawiło się
pytanie o dalsze życie, trwanie… Wciąż o nim myślałam. Jestem wojowniczką, nie
mogę się poddać, ani przegrać, nie mogę odejść na bok i się zmarnować. Jakim
przykładem byłabym wtedy dla mojego syna, który mam nadzieję, będzie miał o wiele
więcej odwagi? Gdybym się poddała, jak mogłabym pokazać mu, że życie jest do życia?
Że za każdym razem, gdy ścina cię z nóg, trzeba się otrząsnąć, podnieść z
klęczek i podążać dalej? Że życie to o wiele więcej niż mijające dni?
Wciąż poszukuję, próbuję odnaleźć sens
życia, które zmuszona jestem wieść sama dla siebie. Każdego dnia jestem wolna,
sama ustalam swój kurs i miejsce przeznaczenia. By podróżować, dokądkolwiek
prowadzi mnie moje serce, by osiągać to, o czym marzę. Ale w te wszystkie
miejsca zabieram go z sobą. Zawsze mając z tyłu głowy świadomość, że cokolwiek
by się stało… zawsze będziemy wzajemnie wpływać na nasze życia. Że nigdy nie będę
tylko sobą lub tylko nim, a na zawsze „nami”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz