19 marca 2013

Najpiękniejsze słowo na S



WARSZAWA, POLSKA

Znowu wzięłam udział w warszawskiej Manifie. Tym, którzy nie wiedzą, czym manifa jest – już wyjaśniam... To coroczna demonstracja w Warszawie organizowana przez Porozumienie Kobiet 8 marca, na której zbierają się kobiety – zarówno te, które nie obawiają się słowa feministka, jak i te, którym ten wyraz kojarzy się wyłącznie z wariatkami palącymi stanik - by domagać się swoich praw. Manifa w Warszawie odbyła się po raz czternasty, od kilku lat organizuje się je również w innych miastach Polski. I zawsze uczestniczą w nich również mężczyźni.



Szłam jako feministka. I jako przyjaciółka. Podskakując i tańcząc u boku mojej bliskiej koleżanki jeszcze ze szkoły średniej myślałam o tych wszystkich kobietach, które znam i które nie mogły lub czasem nie chciały przyjść.



Nie mogła się pojawić moja przyjaciółka z Bangladeszu. Kobieta, którą pokochałam od pierwszego wieczoru spędzonego w jej domu. Kobieta wychowana w odmiennej kulturze, języku i religii. I kobieta, która rozumie mnie bez słów. Kobieta, która żyjąc w świecie kompletnie odmiennym od mojego przeżyła rzeczy tak podobne moim doświadczeniom. I która spowodowała, że zapragnęłam powiedzieć całemu światu – możemy pochodzić z zupełnie różnych miejsc na ziemi, ale czujemy i doświadczamy nie tylko tak samo, ale często tego samego, chociaż w innych okolicznościach.



Nie chciały przyjść moje koleżanki z pracy. Kobiety, z którymi świetnie się pracuje i rozmawia, chociaż nieraz mamy odmienne poglądy. Te same, które z jednej strony twierdzą, że „potrzeba mi męża i dwójki dzieci, żeby mi jakieś manify wyparowały z glowy”, ale z drugiej oburzają się jak i ja, kiedy im opowiadam o tym, jak zostałam potraktowana w supermarkecie budowlanym („to jest sklep dla majsterkowiczów, nie ma tu niczego dla gospodyń domowych”).



Myślałam o mojej mamie, która mieszka w innym mieście – silnej kobiecie, wspaniałej która żyjąc po swojemu starała się mnie wprowadzać w życie w taki sposób, abym odnalazła się w społeczeństwie. Dzieląc na żeńskie i męskie, a następnie własnym postępowaniem temu zaprzeczając (i za to zaprzeczenie najbardziej ją cenię).



Nie było moich przjaciółek, które są parą od lat (byłyby małżeństwem, albo przynajmniej zalegalizowały związek, gdyby nie polskie “prawo”, czyli inaczej - praw brak), ale przestały chodzić na manifestacje od momentu, gdy jedna z nich podczas demonstracji przeciw homofobii oberwała w głowę butelką po piwie. Kobiet, które walkę bezpośrednią i otwartą zarzuciły, bo nie przyniosła im żadnych wymiernych skutków. Które zdecydowały się na spokojne i ciche przystosowywanie swojego otoczenia do zmiany świadomości i które w ten sposób wygrywają.



Właściwie przemowy i hasła płynące z platformy umieszczonej na ciężarówce miały dla mnie drugorzędne znaczenie. I to pomimo faktu, iż w przeciwieństwie do manify zeszłorocznej, pod zdecydowaną większością z nich naprawdę gotowa bym była się podpisać. Bo hasła hasłami. Happeningi takie, jak manifa w oczywisty sposób upraszczają rzeczywistość sprowadzając rozbudowane postulaty do kilku linijek sloganu, który można w krotkim czasie wykrzyczeć. I nie wszystkie bez koniecznej argumentacyjnej nadbudowy są samoistnie sensowne.



Tym, co było dla mnie ważne, to fakt, że mimo iż nieraz różnimy się poglądami, świadomością, odpornością na problemy – na całym świecie doświadczamy tych samych bolączek związanych z naszą płcią. Bywamy gwałcone, bite, poniżane. Jesteśmy obiektem żartów o blondynkach i głupich babach (brzmi może jak nieistotny banał, ale o tym, że to jednak ważne i wpływa na budowanie nie tylko naszej samooceny, ale i światopoglądu pisała lat temu kilkanaście Angieszka Graff w „Świecie bez kobiet”). Padamy ofiarami przemocy, o której nie mówimy, bo jest nam wstyd. Nie mamy prawa decydowania o swoim ciele, a często i o umyśle, gdyż odbiera nam się dostęp do możliwości rozwoju. Tych problemów są tysiące i w różnych miejscach występują w rożnym natężeniu. Mają różne podłoża  i w różny sposób odbijają się na naszym życiu. Czasem mają inny przebieg i objawy. Ale ich istota jest zawsze wspólna. Jesteśmy zaszeregowane w kategorii kobieta, a nie człowiek. I poświadczam to obserwacją bezpośrednią, doświadczeniem empirycznym - jako kobieta, która tego świata całkiem spory kawał widziała.



Wiele kobiet uważa, że problemy opisywane przez feministki są wydumane. Że ich nie dotyczą. Że przecież im żyje się dobrze, więc o co cały ten hałas? Te same kobiety nie zdają sobie często sprawy z faktu, że bez “tych całych feministek” żyłyby w zupełnie innym świecie. I że bez tych samych feministek ich córki, których potrzeby będą już zapewne różne od potrzeb ich matek tkwiłyby w świecie spóźnionym względem ich samych. Zapominają, że aby kobiety wokół nich również mogły powiedzieć “żyje mi się dobrze”, to one muszą podjąć działanie. Tak, jak w poście z Dhaki “Przemoc wobec kobiet”.



Dlatego chodzę na manify. Żeby nie myśleć o tym, co nas dzieli, a o tym, co łączy. O płci, hormonach, miesiączkach, orgazmach pochwowych i łechtaczkowych. O potrzebach, dążeniach pasjach i problemach. O dylematach i zakazach. I myślę o tym, że „samo się nie zrobi” – jeżeli my same nie przejmiemy odpowiedzialności za własne życie, nikt inny tego za nas nie uczyni (o tym też już było w poście z Dhaki “Wciąż widzę... martwych ludzi”). Myślę też o tym, że aby zmieniać cokolwiek – prawo, mentalność, stosunki społeczne, czy cokolwiek nas uwiera – nie możemy działać w pojedynkę. Musimy się wspierać. Jeżeli nie we wszystkim, to chociaż we wspólnych punktach. Tak, jak podczas tańca przeciwko przemocy wobec kobiet, który na manifie odtańczyliśmy (bo tańczyli też mężczyźni) trzy razy – a jedni tańczyli według kroków, inni po swojemu, jeszcze inni odstawiając prawie taniec świętego Wita. I podejrzewam, że nawet wśród tańczących prywatne definicje przemocy mogły się różnić.



I tak samo, bez względu na konotacje historyczne i jego odbiór w różnych kręgach, myślę o moim ulubionym słowie na S - SOLIDARNOŚĆ. Bez ruchu o tej nazwie żyłybyśmy w Polsce, w której nie mogłybyśmy nawet na te tematy dyskutować - ale ja nie mam wcale ruchu na myśli, tylko podstawowe znaczenie tego słowa - czyli cytując za encyklopedią PWN:  [łac. solidus ‘solidny’, ‘mocny’, ‘trwały’], więź duchowa z osobą lub grupą społeczną, zbliżona do braterstwa, oparta na wspólnocie przekonań, jedności celów lub więzach krwi. W tym wypadku solidarność byłaby siostrzeństwem, czyli więzią duchową opartą jeśli na pełnej wspólnocie przekonań, to chociaż na wspólnocie posiadania cipki i braku penisa. Bo te “szczegóły anatomiczne”, choć ukryte pod ubraniem, w skali społecznej, czy kulturowej, mają olbrzymie znaczenie...



Szłam, żeby zamanifestować swoją, może naiwną, może idealistyczną wiarę w to, że jako kobiety potrafimy przemówić wspólnym głosem w obronie tego, co dla nas wszystkich ważne. Nawet jeżeli pewne kwestie nie uwierają nas jednostkowo (nie tańczyłam przeciw przemocy wobec kobiet dlatego, że jej doświadczyłam - tańczyłam dla tych, które zatańczyć nie mogły). Żeby zamanifestować moją solidarność z kobietami i - tak, to ważne - z mężczyznami, którzy rozumieją, że kobieta też człowiek i swoje potrzeby ma, a i prawa do ich spełniania również. Z mężczyznami, którzy rozumieją, że kobieta nie jest przedmiotem, a tak, jak i oni - podmiotem.

I za rok znowu pójdę. I może przy odrobinie szczęścia - nie sama, jak rok temu, nie w towarzystwie jednej koleżanki, jak w tym roku, ale w większej grupie, może nawet złożonej z obu płci...

Aleksandra Peszkowska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz