WARSZAWA, POLSKA
Znowu wzięłam udział w warszawskiej Manifie. Tym, którzy nie wiedzą, czym
manifa jest – już wyjaśniam... To coroczna demonstracja w Warszawie
organizowana przez Porozumienie Kobiet 8 marca, na której zbierają się kobiety
– zarówno te, które nie obawiają się słowa feministka, jak i te, którym ten
wyraz kojarzy się wyłącznie z wariatkami palącymi stanik - by domagać się
swoich praw. Manifa w Warszawie odbyła się po raz czternasty, od kilku lat
organizuje się je również w innych miastach Polski. I zawsze uczestniczą w nich
również mężczyźni.
Szłam jako feministka. I jako przyjaciółka. Podskakując i tańcząc u boku
mojej bliskiej koleżanki jeszcze ze szkoły średniej myślałam o tych wszystkich
kobietach, które znam i które nie mogły lub czasem nie chciały przyjść.
Nie mogła się pojawić moja przyjaciółka z Bangladeszu. Kobieta, którą
pokochałam od pierwszego wieczoru spędzonego w jej domu. Kobieta wychowana w
odmiennej kulturze, języku i religii. I kobieta, która rozumie mnie bez słów.
Kobieta, która żyjąc w świecie kompletnie odmiennym od mojego przeżyła rzeczy
tak podobne moim doświadczeniom. I która spowodowała, że zapragnęłam powiedzieć
całemu światu – możemy pochodzić z zupełnie różnych miejsc na ziemi, ale
czujemy i doświadczamy nie tylko tak samo, ale często tego samego, chociaż w
innych okolicznościach.
Nie chciały przyjść moje koleżanki z pracy. Kobiety, z którymi świetnie się
pracuje i rozmawia, chociaż nieraz mamy odmienne poglądy. Te same, które z
jednej strony twierdzą, że „potrzeba mi męża i dwójki dzieci, żeby mi jakieś
manify wyparowały z glowy”, ale z drugiej oburzają się jak i ja, kiedy im
opowiadam o tym, jak zostałam potraktowana w supermarkecie budowlanym („to jest
sklep dla majsterkowiczów, nie ma tu niczego dla gospodyń domowych”).
Myślałam o mojej mamie, która mieszka w innym mieście – silnej kobiecie,
wspaniałej która żyjąc po swojemu starała się mnie wprowadzać w życie w taki
sposób, abym odnalazła się w społeczeństwie. Dzieląc na żeńskie i męskie, a
następnie własnym postępowaniem temu zaprzeczając (i za to zaprzeczenie
najbardziej ją cenię).
Nie było moich przjaciółek, które są parą od lat (byłyby małżeństwem, albo
przynajmniej zalegalizowały związek, gdyby nie polskie “prawo”, czyli inaczej -
praw brak), ale przestały chodzić na manifestacje od momentu, gdy jedna z nich
podczas demonstracji przeciw homofobii oberwała w głowę butelką po piwie.
Kobiet, które walkę bezpośrednią i otwartą zarzuciły, bo nie przyniosła im
żadnych wymiernych skutków. Które zdecydowały się na spokojne i ciche
przystosowywanie swojego otoczenia do zmiany świadomości i które w ten sposób
wygrywają.
Właściwie przemowy i hasła płynące z platformy umieszczonej na ciężarówce
miały dla mnie drugorzędne znaczenie. I to pomimo faktu, iż w przeciwieństwie
do manify zeszłorocznej, pod zdecydowaną większością z nich naprawdę gotowa bym
była się podpisać. Bo hasła hasłami. Happeningi takie, jak manifa w oczywisty
sposób upraszczają rzeczywistość sprowadzając rozbudowane postulaty do kilku
linijek sloganu, który można w krotkim czasie wykrzyczeć. I nie wszystkie bez
koniecznej argumentacyjnej nadbudowy są samoistnie sensowne.
Tym, co było dla mnie ważne, to fakt, że mimo iż nieraz różnimy się
poglądami, świadomością, odpornością na problemy – na całym świecie doświadczamy
tych samych bolączek związanych z naszą płcią. Bywamy gwałcone, bite, poniżane.
Jesteśmy obiektem żartów o blondynkach i głupich babach (brzmi może jak
nieistotny banał, ale o tym, że to jednak ważne i wpływa na budowanie nie tylko
naszej samooceny, ale i światopoglądu pisała lat temu kilkanaście Angieszka
Graff w „Świecie bez kobiet”). Padamy ofiarami przemocy, o której nie mówimy,
bo jest nam wstyd. Nie mamy prawa decydowania o swoim ciele, a często i o
umyśle, gdyż odbiera nam się dostęp do możliwości rozwoju. Tych problemów są
tysiące i w różnych miejscach występują w rożnym natężeniu. Mają różne podłoża
i w różny sposób odbijają się na naszym życiu. Czasem mają inny przebieg
i objawy. Ale ich istota jest zawsze wspólna. Jesteśmy zaszeregowane w kategorii
kobieta, a nie człowiek. I poświadczam to obserwacją bezpośrednią,
doświadczeniem empirycznym - jako kobieta, która tego świata całkiem spory
kawał widziała.
Wiele kobiet uważa, że problemy opisywane przez feministki są wydumane. Że
ich nie dotyczą. Że przecież im żyje się dobrze, więc o co cały ten hałas? Te
same kobiety nie zdają sobie często sprawy z faktu, że bez “tych całych
feministek” żyłyby w zupełnie innym świecie. I że bez tych samych feministek
ich córki, których potrzeby będą już zapewne różne od potrzeb ich matek
tkwiłyby w świecie spóźnionym względem ich samych. Zapominają, że aby kobiety
wokół nich również mogły powiedzieć “żyje mi się dobrze”, to one muszą podjąć
działanie. Tak, jak w poście z Dhaki “Przemoc wobec kobiet”.
Dlatego chodzę na manify. Żeby nie myśleć o tym, co nas dzieli, a o tym, co
łączy. O płci, hormonach, miesiączkach, orgazmach pochwowych i łechtaczkowych.
O potrzebach, dążeniach pasjach i problemach. O dylematach i zakazach. I myślę
o tym, że „samo się nie zrobi” – jeżeli my same nie przejmiemy
odpowiedzialności za własne życie, nikt inny tego za nas nie uczyni (o tym też
już było w poście z Dhaki “Wciąż widzę... martwych ludzi”). Myślę też o tym, że
aby zmieniać cokolwiek – prawo, mentalność, stosunki społeczne, czy cokolwiek
nas uwiera – nie możemy działać w pojedynkę. Musimy się wspierać. Jeżeli nie we
wszystkim, to chociaż we wspólnych punktach. Tak, jak podczas tańca przeciwko
przemocy wobec kobiet, który na manifie odtańczyliśmy (bo tańczyli też
mężczyźni) trzy razy – a jedni tańczyli według kroków, inni po swojemu, jeszcze
inni odstawiając prawie taniec świętego Wita. I podejrzewam, że nawet wśród
tańczących prywatne definicje przemocy mogły się różnić.
I tak samo, bez względu na konotacje historyczne i jego odbiór w różnych
kręgach, myślę o moim ulubionym słowie na S - SOLIDARNOŚĆ. Bez ruchu o tej
nazwie żyłybyśmy w Polsce, w której nie mogłybyśmy nawet na te tematy
dyskutować - ale ja nie mam wcale ruchu na myśli, tylko podstawowe znaczenie
tego słowa - czyli cytując za encyklopedią PWN: [łac. solidus ‘solidny’,
‘mocny’, ‘trwały’], więź duchowa z osobą lub grupą społeczną, zbliżona do
braterstwa, oparta na wspólnocie przekonań, jedności celów lub więzach krwi. W
tym wypadku solidarność byłaby siostrzeństwem, czyli więzią duchową opartą
jeśli na pełnej wspólnocie przekonań, to chociaż na wspólnocie posiadania cipki
i braku penisa. Bo te “szczegóły anatomiczne”, choć ukryte pod ubraniem, w
skali społecznej, czy kulturowej, mają olbrzymie znaczenie...
Szłam, żeby zamanifestować swoją, może naiwną, może idealistyczną wiarę w
to, że jako kobiety potrafimy przemówić wspólnym głosem w obronie tego, co dla
nas wszystkich ważne. Nawet jeżeli pewne kwestie nie uwierają nas jednostkowo
(nie tańczyłam przeciw przemocy wobec kobiet dlatego, że jej doświadczyłam -
tańczyłam dla tych, które zatańczyć nie mogły). Żeby zamanifestować moją
solidarność z kobietami i - tak, to ważne - z mężczyznami, którzy rozumieją, że
kobieta też człowiek i swoje potrzeby ma, a i prawa do ich spełniania również.
Z mężczyznami, którzy rozumieją, że kobieta nie jest przedmiotem, a tak, jak i
oni - podmiotem.
I za rok znowu pójdę. I może przy odrobinie szczęścia - nie sama, jak rok
temu, nie w towarzystwie jednej koleżanki, jak w tym roku, ale w większej
grupie, może nawet złożonej z obu płci...
Aleksandra Peszkowska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz